25 paź 2011

Nie dla Mugoli #1- "After Dark" Haruki Murakamiego

Książki czytam, oj czytam bardzo intensywnie. Zaczęło się, kiedy miałam parę lat, i musiałam spędzić dwa bite miesiące nie ruszając się z domu. Taki był los chorowitka- rok w rok zapalenie płuc. W końcu ktoś się nade mną zlitował, i założył mi kartę w bibliotece. I zaczęło się- mania czytania. Mam tak do dzisiaj, chociaż czasu już nie tyle co kiedyś. Nie umiem wyobrazić sobie świata bez książek. Potrzebuję ich, bo potrzebuje alternatywnych światów, do których mogę uciec przed codziennością, problemami, i czym tam jeszcze potrzebuję.


After Dark

Noc to moja ulubiona pora dnia. Jakkolwiek by to nie brzmiało. W nocy wszystko jest inne- alkohol inaczej smakuje, muzyka inaczej brzmi. Uwielbiam słuchać nocą radia , i chodzić na spacery- a najlepiej robić obie rzeczy jednocześnie.  Czasami mam wrażenie, że wraz ostatnim promieniem słońca rzeczywistość zmienia się o 180 stopni. Ze swoich kryjówek wychodzą nocne kreatury, osobistości które budzą się do życia dopiero po dobranocce, a Ci, którzy za dnia kryją się za swoimi maskami, dopiero po ciemku odkrywają swoje prawdziwe, mroczne ja. 


Latem, kiedy było jeszcze ciepło, kładłam się na łóżku, i otwierałam okno tuż nad moją głową. Była noc, nikt mi nie przeszkadzał, a ja zamykałam oczy i wsłuchiwałam się w odgłosy miasta. Niektórzy mówią, że miasto zasypia nocą. Ja myślę, że wręcz przeciwnie, miasto w pewien sposób budzi się po zachodzie słońca. Gdzieś tam słychać motocykl prujący przez miasto. Zastanawiam się, kto na nim jedzie, gdzie zmierza- zasuwa do domu, a może na imprezę? Jest stąd, czy tylko przejazdem? Przestaje myśleć o tajemniczym motocykliście, bo moją uwagę skupia syrena karetki. No tak, wszyscy już śpią, a ktoś gdzieś tam, nie może, cierpi, umiera. Możliwe, że ból, który czuje, będzie ostatnim w jego życiu...Całkiem blisko słychać jakieś rozradowane towarzystwo, śmiejące się z jakiegoś żartu. Pewnie idą do klubu. Niekoniecznie na dyskotekę. Mam na myśli pub z długą drewnianą ladą, bilardem, i paroma stałymi bywalcami sączącymi to co zawsze. Mało takich miejsc, ale nie traćmy nadziei, kiedyś muszę w końcu znaleźć moje miejsce. Chciałabym być częścią tego drugiego, nocnego świata. Na razie nie da rady, i to nie tylko przez nadopiekuńczą matkę. Może kiedyś się uda...


Impas 

Książka Haruki Murakamiego wprowadza czytelnika w impas. Wszystko tkwi w miejscu, albo biegnie bardzo powoli- słońce już dawno zaszło, a do rana jeszcze tak daleko...I bardzo dobrze.  Po co się spieszyć. Czy nie byłoby wspaniale usiąść za barem, i  porozmawiać z nieznajomym  nad butelką czegoś dobrego. W tle jakaś muzyka, mógłby być jazz. Noc wprawia nas w swojego rodzaju otępienie, nostalgię, nie wiem jak jeszcze można to nazwać. Bo  nocy czas płynie inaczej, swoim własnym, niezbadanym rytmem, choć nie wiem czy można by było to zauważyć obserwując wskazówki zegara. 

Co jeszcze podobało mi się w książce? Niezwykła, świeża, i orientalna wręcz perspektywa, z jakiej autor pokazuje czytelnikowi swój wyimaginowany świat. To wszystko sprawia, że nie ma lepszej pory na czytanie tej książki, niż właśnie noc. Ja otwieram okno, puszczam sobie piosenki licznie wymieniane przez Murakamiego w tekście, i czytam, ale bardzo powoli. To nie jest książka, którą wręcz pożera się z zapartym tchem. Tą książką trzeba się delektować. I najlepiej robić to po zachodzie słońca. 
      

 

21 paź 2011

Uroczyście przysięgam że nie knuje nic niedobrego.

Szatanem jestem. Takim małym lucyferkiem. Nie tylko dlatego że zamiast siedzieć grzecznie na lekcji zerwałam się z dwóch pierwszych godzin, żeby między innymi napisać to właśnie.

Od czasu do czasu, zupełnie przypadkiem, i bez żadnych ukrytych intencji otwieram jakąś stronę internetową, niech to będzie dajmy na to blog. Przyglądam się jak strona jest zaprojektowana, myślę, myślę, aż w końcu dochodzę do wniosku że wygląda to całkiem nieźle. I to uruchamia lawinę: automatycznie zaczynam myśleć o wyglądzie własnego bloga. I tu kolejny wniosek: trzeba coś zmienić. I pal sześć że od ostatnich przeróbek minął nie więcej niż miesiąc, a ja obiecałam sobie nie tykać projektowania przez następne parę miesięcy. Ja muszę coś zmienić. Zacieram rączki, wydaję z siebie szatański chichot, i zaczynam kombinować. Może tło jakieś inne, może inny szablon... Tym razem powiedziałam sobie twarde i stanowcze nie. NIE! Będę trenować moją słabą silną wolę , i nie tknę niczego, nawet durnej stopki. 


Ostatni parę razy zabierałam się do notki z 12 października, ale nie podołałam. Może dlatego, że zamiast robić to co muszę, siedzę od dwóch tygodni na kompie i oglądam seriale. Nikitę konkretnie.(Takk, zawsze miałam słabość do filmów o szpiegach czy płatnych zabójcach. A wszystko zaczęło się niepozornie: od ''Odlotowych Agentek") Obejrzałam łącznie 26 odcinków po 41 minut każdy. Ave ja.  
Uwielbiam soundtracki do seriali. To musi być bardzo fajna praca, takie dobieranie piosenek. Ci od Nikity także się postarali.
Dwie piosenki, na punkcie których mam totalnego fioła, a których prawdopodobnie nigdy bym nie poznała, gdyby nie ten serial. 

No Easy Way- Digital Daggers




Keep the Streets Empty For Me- Fever Ray

 
 No dobra, jednak zmieniam ten szablon...

11 paź 2011

Kiedyś na pewno...


Z tym konkretnym tematem zamierzałam poczekać, do czasu aż będę miała wenę, będę w odpowiednim humorze, albo jak to jeszcze inaczej nazwać. Jest zbyt ważny, żeby zrobić to na odwal, po łebkach.  Czy to już odpowiedni czas? Nie wiem, ale nie mogę już dłużej z tym czekać.

Czytałam kiedyś książkę... Nic nadzwyczajnego, nawet dobrze treści nie pamiętam. Jak to sie jednak często dzieje w takich przypadkach, jeden cytat wrył mi sie w pamięć. Główna bohaterka głośno myślała o tym, że właściwie nie powinno się mówić "kiedyś". No bo właściwe kiedy będzie to kiedyś? Odpowiedź jest jedna : w większości przypadków  "kiedyś" nigdy nie przychodzi. I nigdy nie mów "na pewno". Skąd mogę wiedzieć co sie stanie jutro, za godzinę za rok? Nigdy nie możemy być pewni. Na pewno.
Czemu właściwie o tym mówię?  No cóż, to właśnie przychodzi mi na myśl, kiedy myślę o moim największym marzeniu. "Kiedyś na pewno".A moje największe marzenie? Nic nadzwyczajnego, dwa słowa. Nachylam sie konspiracyjnie, i szepcę: Nowy Jork.

City by the ocean
Czy można tęsknić za miejscem, w którym się nigdy nie było? Szczerze mówiąc, odpowiedz na to pytanie nic mnie nie obchodzi, bo w żadnym razie nie zmieni tego jak sie czuję. A czuje się różnie. 
Czasami życie kopie mnie w tyłek, a ja jeszcze głębiej zapadam sie w to bagno, jakim jest (od czasu do czasu)moje życie. Wtedy zapominam o wszystkich celach jakie sobie obrałam, i pozwalam sobie  wmówić, że i tak nic mi sie nie uda. Ale takie chwile nie trwają długo. Choć to cholernie trudne, biorę się w garść, i próbuje dalej. Nie mam innego wyjścia. Gdybym miała żyć z przeświadczeniem, że nic mi sie nie uda,równie dobrze od razu mogłabym strzelić sobie w łeb. 
Innymi razy jestem po prostu zazdrosna. Nieładne uczucie, wiem, ale co mam zrobić. Kiedy słyszę, że ktoś wyjechał Tam na wakacje, jest Tam na wymianie, lub po prostu Tam mieszka, zazdrość przeszywa mnie na skroś, prawie. W ostatniej chwili sie reflektuję. Czego ty im wszystkim właściwie zazdrościsz. Co z tego, jeżeli jednego dnia po prostu wygrałabyś w totka, spakowała sie i wyjechała stąd w pizdu? Nie o to w tym wszystkim chodzi. Rzecz w tym, żeby tego dokonać własnymi rękami. Udowodnić sobie, że nie ma znaczenia, jakie jest twoje życie, gdzie i w jakiej sytuacji je zaczynasz. Jeżeli czegoś chcesz, to o to walcz. I już. 
Przez większość czasu jednak po postu tęsknie za moim "Tam". Skręca mnie z bólu na samą myśl o tym co mogłabym w tej chwili Tam robić. Boli, jakbym zostawiła tam kogoś bliskiego, albo po prostu kiedyś tam mieszkała. Może w poprzednim życiu, czy co...


Moje "Tam", gdzie ono właściwie sie znajduje? No cóż, powiedzmy sobie jasno: marzę o wyjeździe do Stanów.  Kanada by sie nadała w ostateczności. Konkretniej? No cóż, napisałam "Nowy Jork", ale to nie do końca prawda. To tylko jedno jeden z moich punktów na mojej liście.  Tak na prawdę nie myślę o niczym bardziej konkretnie.  "Nowy Jork '' to tylko takie hasło, myśl przewodnia mojego marzenia.

American dream- are you kidding me?
Dobra, piszę prosto z serca o swoich marzeniach, ale ciągle zdaje sobie sprawę, jak to musi brzmieć z drugiej strony.
"Jeszcze jedna wariatka, która myśli że wyjedzie. Kosmopolitka jedna. I w ogóle co tak wszyscy do tych Stanów, bułkami grodzą czy co? Polska to piękny kraj, a Amerykanie to tępe półgłówki o białych ząbkach." Tak, to właśnie by było na tyle jeżeli chodzi o opinie, jakie często słyszę. Nie powiem że sie z nimi zgadzam, ale niektóre aspekty rozumiem. 
Czasami zastanawiam się nad swoimi marzeniami. Jak właściwie do tego doszło, dlaczego wybrałam ten konkretny kraj. Odpowiedź która mi się nasuwa, nie jest zbyt, hmmm, pozytywna- po prostu dałam sie złapać w sidła reklamy. Co ja tu będę dużo gadać- reklama to dźwignia handlu. Łatwo dać się nabrać na kupno czegoś, co jest ładnie opakowane. Boje się, że z tym krajem będzie jak z moim telefonem. Wybrałam najpopularniejszą markę, obudowa wyglądała ładnie, cena była konkurencyjna, do tego mnóstwo gadżetów. telefon okazał sie po prostu gównem. Chińskim, że nie wspomnę.
 Tym wszystkim, którzy wątpią w moja piątą klepkę, wyjaśniam: wierzę w american dream, ale tylko do pewnego stopnia. Kraj jak kraj. Kraina coca-colą płynąca? Może. Ludzie inni? Czemu nie. Więcej możliwości rozwoju? Jak najbardziej.  Ale nie dajmy sie zwariować. Tam też trzeba pracować na chleb.(Chleb, apropos, smakuje tam jak tektura podobno, ale whatever). Wiadomo co mam na mysli. Wszędzie trzeba ciężko pracować, aby wejść na szczyt, a w NYC szczególnie.

Ciekawe, czy w tym wszystkim nie brzmię czasem jak człowiek przegrany. Tak sie czasem czuję. zegar w mojej głowie ciągle tyka, czasu coraz mniej. Przyjdą studia, praca. Co jeżeli tu utknę?  Zamierzam trochę postudiować, w któreś wakacje pojechać na wyspy. Zaczepić sie gdzieś. Ukończyć jakieś studia tam. A potem? Kierunek: Apple.Big Apple.
A co jeżeli coś pójdzie źle? Najbardziej boje się, że wyrosnę z mojego marzenia. Któregoś dnia obudzę się, i nie będzie mi się chciało nigdzie emigrować. Zakorzenię sie i już.
Nie, nie będę tak myśleć. Positive thinking, that's the trick.Uda mi sie i już. Kiedyś na pewno....  

7 paź 2011

Głupim trzeba być...

Głodnym i głupim, jak mówił Steve Jobs, w swoim słynnym już przemówieniu. Głodnym wrażeń, i na tyle głupim, żeby przez całe życie być naiwnym, i niczym pięcioletnie dziecko ślepo wierzyć w to że będzie po prostu dobrze. Trudne to, zwłaszcza pod naciskiem innych, ale myślę że to jest właśnie klucz do sukcesu- dziecięca, niezachwiana wiara w cuda. Czego i sobie życzę.

Mr Jobs to tylko jedna z niewielu osób, które stały się jeszcze bardziej znane po śmierci. I tak już każdy się o nim rozpisuje, więc ja dam spokój jego biografii. A jego przemówienia nie będę na razie oglądać. Zastawie je sobie na naprawdę ciężkie chwile. Inaczej słowa które wypowiedział tamtego dnia stałyby się tylko jednym z wielu frazesów na temat tego jak żyć, które co jakiś czas słyszymy w telewizji, radiu. kościele i gdzie tam jeszcze kto chce. 

Zastanawia mnie co innego. Dlaczego musiał umrzeć? Dlaczego akurat teraz? Paradoksalnie, myślę że nowotwór tylko go wzmocnił. Co Ten Ktoś U Góry chciał nam powiedzieć przez historię tego człowieka? I kim on właściwie był- facetem, któremu po prostu się poszczęściło, wizjonerem, charyzmatycznym mówcą a może sypiącym z rękawa frazesami  przedsiębiorcą....

Nigdy nie dowiem się jaki był na prawdę. Ale tak czy inaczej postanawiam skorzystać z jego rad, i wprowadzić jedną z jego pięknych historyjek w życie. (Mówię to trochę z sarkazmem) Jak to miało być? Aha, stań przed lustrem, i zastanów się co dzisiaj robiłeś.  A potem pomyśl czy to właśnie chciałbyś zrobić, gdyby to był twój ostatni dzień życia? No cóż Panie Jobs....odpowiedź brzmi nie. Zycie ucieka mi między palcami. I jest mi z tym źle. Wiec co zrobić? Posłuchać Pana, czy nie? Ile ludzi ma nadzieje, że posłuchają głosu serca, spełnią swe marzenia, i życie będzie cudowne. Potem coś nie wychodzi, i całe ich życie zaczyna być do dupy. Ciężko jest myśleć tak górnolotnie, kiedy trzeba martwic się zapłaceniem rachunków bo coś tam  odetną. Cytat z jednego z forów internetowych:"na jednego zwycięzce przypada wielu przegranych" ...

A ja jednak mu wierzę. Może dlatego, ze jeszcze nie do końca wyrosłam z tej dziecięcej naiwności. Uwierzę we wszystko co powiedział, i dam się wciągnąć w jeszcze jedno złudzenie- w świat, gdzie wszystkie twoje marzenia mogą się spełnić, jeśli tylko podążasz za głosem serca. 
 

2 paź 2011

Indian summer

Właśnie wróciłam do domu. Zajadam się pysznym (tak, wiem, skromność podobno jest cnotą)plackiem malinowym własnej roboty. Ale pachnie...ale po kolei. Postanowiłam wyjechać na weekend za miasto. Szczerze mówiąc, gdyby to tylko ode mnie zależało, najchętniej zostałabym w mieście i spała cały dzień, no z krótkimi przerwami na oglądanie telewizji. Innymi słowy, miałam nadzieję na dwudniowe totalne wylenienie. A tu niestety nie...nie było tak źle z drugiej strony.

Ktoś mnie kiedyś zapytał, którą porę roku lubię najbardziej. Nie pamiętam co wtedy odpowiedziałam, teraz wiem na pewno, że nie mam nic przeciwko początku jesieni. Niedaleko domu mojej babci, w którym byłam, jest duży sad, a zaraz za nim rozciąga się las. Zazwyczaj wstajemy z tatą wcześnie rano, bierzemy trójkę moich kochanych sierściuchów do towarzystwa, i idziemy na spacer . Sad jest dość zaniedbany- nikt już nie kosi trawy, która teraz sięga nieco za kolana. Tak, to zdecydowanie październik- myślę sobie, dzwoniąc zębami do taktu. Jabłonie za to nie przejmują się porą roku- ich liście są nadal w soczystym kolorze zieleni. Dokładnie takie jakie były latem. Słońce wstało niedawno- ciągle jeszcze nie wyłoniło się zza horyzontu. Ja jednak nie patrzę w niebo, ale na ziemię. W regularnych odstępach, między drzewami ,pająki utkały swoje pajęczyny. Na każdej z nich masa kropelek odbijających światło. Po prostu mój prywatny raj.

Po południu nie ma już śladu po porannych przymrozkach- słońce praży, sierściuchy wygrzewają się na słońcu, a ja latam w szortach. Takie małe deja vu - jakbym cofnęła sie o te 2 miesiące wstecz.

Zachody słońca za miastem- bo tam można je bardziej docenić. Nie ma żadnych bloków na horyzoncie, żadnych świateł, żadnych buczących samochodów. Brakowało mi cykających świerszczy, ale je też trzeba zrozumieć-urlop sie należy po tych letnich miesiącach w pracy. . Innymi słowy, tylko ty i przyroda. Po prawej piękny widok na łąki i lasy sięgające hen, sama nie wiem jak daleko. A nad nimi różowy zachód słońca. Po lewej, nad lasem, niebo ciągle niebieskie, a na nim zamglony sierp księżyca. 

Obawiam się, że to była jedna z ostatnich bezchmurnych nocy. Na niebie gwiazd od zawalenia, żadnych komarów i temperatura całkiem znośna. Pięknie było. Tu, w mieście, nawet nie chce mi się zadzierać głowy do góry. Pewnie wpadłabym na jakiegoś sąsiada, który wraca do do domu z weekendu, niepomny że ktoś może stać metr przed nim, nie ruszać się i wgapiać w ziemski sufit. A nawet jeśli uniknęłabym kolizji, z obserwacji i tak nic by nie wyszło. Udałoby mi się zobaczyć co najwyżej światło miejskiej latarni.
***
Szkoda że żadnych zdjęć nie ma. Najpierw musiałabym sobie kupić porządny aparat. A potem nauczyć sie z niego korzystać.
_______________
POST SCRIPTUM
Nuciłam to cały weekend:
Vocabularzyk: 
indian summer- babie lato