2 paź 2011

Indian summer

Właśnie wróciłam do domu. Zajadam się pysznym (tak, wiem, skromność podobno jest cnotą)plackiem malinowym własnej roboty. Ale pachnie...ale po kolei. Postanowiłam wyjechać na weekend za miasto. Szczerze mówiąc, gdyby to tylko ode mnie zależało, najchętniej zostałabym w mieście i spała cały dzień, no z krótkimi przerwami na oglądanie telewizji. Innymi słowy, miałam nadzieję na dwudniowe totalne wylenienie. A tu niestety nie...nie było tak źle z drugiej strony.

Ktoś mnie kiedyś zapytał, którą porę roku lubię najbardziej. Nie pamiętam co wtedy odpowiedziałam, teraz wiem na pewno, że nie mam nic przeciwko początku jesieni. Niedaleko domu mojej babci, w którym byłam, jest duży sad, a zaraz za nim rozciąga się las. Zazwyczaj wstajemy z tatą wcześnie rano, bierzemy trójkę moich kochanych sierściuchów do towarzystwa, i idziemy na spacer . Sad jest dość zaniedbany- nikt już nie kosi trawy, która teraz sięga nieco za kolana. Tak, to zdecydowanie październik- myślę sobie, dzwoniąc zębami do taktu. Jabłonie za to nie przejmują się porą roku- ich liście są nadal w soczystym kolorze zieleni. Dokładnie takie jakie były latem. Słońce wstało niedawno- ciągle jeszcze nie wyłoniło się zza horyzontu. Ja jednak nie patrzę w niebo, ale na ziemię. W regularnych odstępach, między drzewami ,pająki utkały swoje pajęczyny. Na każdej z nich masa kropelek odbijających światło. Po prostu mój prywatny raj.

Po południu nie ma już śladu po porannych przymrozkach- słońce praży, sierściuchy wygrzewają się na słońcu, a ja latam w szortach. Takie małe deja vu - jakbym cofnęła sie o te 2 miesiące wstecz.

Zachody słońca za miastem- bo tam można je bardziej docenić. Nie ma żadnych bloków na horyzoncie, żadnych świateł, żadnych buczących samochodów. Brakowało mi cykających świerszczy, ale je też trzeba zrozumieć-urlop sie należy po tych letnich miesiącach w pracy. . Innymi słowy, tylko ty i przyroda. Po prawej piękny widok na łąki i lasy sięgające hen, sama nie wiem jak daleko. A nad nimi różowy zachód słońca. Po lewej, nad lasem, niebo ciągle niebieskie, a na nim zamglony sierp księżyca. 

Obawiam się, że to była jedna z ostatnich bezchmurnych nocy. Na niebie gwiazd od zawalenia, żadnych komarów i temperatura całkiem znośna. Pięknie było. Tu, w mieście, nawet nie chce mi się zadzierać głowy do góry. Pewnie wpadłabym na jakiegoś sąsiada, który wraca do do domu z weekendu, niepomny że ktoś może stać metr przed nim, nie ruszać się i wgapiać w ziemski sufit. A nawet jeśli uniknęłabym kolizji, z obserwacji i tak nic by nie wyszło. Udałoby mi się zobaczyć co najwyżej światło miejskiej latarni.
***
Szkoda że żadnych zdjęć nie ma. Najpierw musiałabym sobie kupić porządny aparat. A potem nauczyć sie z niego korzystać.
_______________
POST SCRIPTUM
Nuciłam to cały weekend:
Vocabularzyk: 
indian summer- babie lato 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skargi i zażalenia, ewentualnie pochwały i wskazówki- piszcie co chcecie, papier przyjmie wszystko.(Spamu nicht!!!) Za każdy komentarz uprzejmie dziękuję :)