31 gru 2011

A jednak wróciłam. Przez ostatnie ...2  tygodnie (?) poważnie zastanawiałam  się czy nie dać sobie siana, i przenieść się na inny adres, uprzednio spalając za sobą wszystkie mosty. Ale to nic nie zmieni. Więc jestem.

CO SIĘ WYDARZYŁO PRZEZ OSTANIE 4 MIESIĄCE?

Mamy Sylwester, wiadomo, czas podsumowań.  A więc:

JEŻELI CHODZI O ZYCIE PRYWATNE, tylko utwierdzam się w przekonaniu, że jestem totalnym leniem. Minęło tyle dni, a ja nadal nie ruszyłam z nauką hiszpańskiego, nie wspominając już o ingliszu. I ja chcę coś osiągnąć? 

Ponieważ nie wierzę w postanowienia noworoczne, zabieram się do pracy już dzisiaj. Kto wie, może się uda. Musi.


JEŻELI CHODZI O TEN BLOG, no cóż, wiem że to w większości wypociny znacznie poniżej najniższego poziomu. Stąd moje rozmyślania, czy nie wyjść stąd po angielsku,  wcisnąć delete, i tyle mnie widzieli. Było by to niegrzeczne, ale śmiem przypuszczać, że jakoś nikogo bym tym nie obraziła. Ale, pomyślałam sobie, co mi szkodzi. Papier przyjmie wszystko. Jeżeli kiedyś będzie lepiej, opłaca się próbować.

Przykro mi, ze nie mam lustrzanki, aby było na czym oko zawiesić. Jak będę miała( kiedyś musi nadejść taki moment, kiedy rzucę  na ladę rulonik banknotów, i wezmę cacko z najwyższej półki ), to dam znać.


POZA TYM, każdy człowiek musi się wygadać, choćby tylko w wymiarze wirtualnym, więc także mniej szkodliwym społecznie, jeżeli wiadomo o co chodzi.



Popełniłam faux pas, nie zamieszczając życzeń świątecznych, więc może chociaż te noworoczne.


Życzę wszystkim , aby ten rok był mimo wszystko lepszy, nie tak po prostu, ale dzięki temu, co sami zrobimy. Spełnienia marzeń, nawet tych najdziwniejszych, gdyż wszystko jest możliwe( z niemożliwym po prostu schodzi trochę dłużej.) No i oczywiście udanej zabawy sylwestrowej! 






17 lis 2011

"Twinkle, twilnkle little star...

...how I wonder where you are." Brzmi znajomo? A choć trochę powinno. Po kolei jednak.

W trakcie mojego bezmyślnego przeglądania stron internetowych, natknęłam się na artykuł o tzw " light pollution". Chodzi o to, że w dobie globalizacji, urbanizacji i rozwoju w ogóle, coraz mniej jest takich miejsc, w których nocą jest po prostu ciemno. Skutki są przygnębiające: zamiast  gwiazd na niebie, widać jedynie latarnie uliczne, i tysiące małych żółtych kwadracików na blokach. Dla wielbicieli obserwacji ciał niebieskich pozostają jedynie szczyty gór, pustynie, albo ewentualnie specjalne rezerwaty, w których udokumentowano niski poziom oświetlenia. Jednym z nich jest Exmoor National Park w południowo zachodniej Anglii. Za daleko? No cóż, jeżeli ktoś ma dogłębną potrzebę randki pod gwiazdami....da się zrobić. Tylko wiadomo, nie teraz. Ale latem, wystarczy wyjechać poza miasto, i naprawdę widać różnicę.

Krążąc wokół gwiezdnych tematów, natrafiłam ostatnio na pewną angielską rymowankę z XVI wieku bodajże. Analizowałam ją głównie pod kątem językowym, ale ciekawość wzięła górę, i wklepałam tytuł w youtube. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że piosenkę owszem znam, i to do tego jeszcze z pewnej telewizyjnej reklamy...I proszę, jak wszystko się piknie zazębia. Tym pozytywnym aspektem kończę mój wywiad. Link w P.S.

_______________
POST SCRIPTUM
Twinkle Twinkle Little Star- Fredrika Stahl

15 lis 2011

Bociany i inne takie.

Że zacznę od tematu, na który my, Polacy, lubimy rozmawiać najbardziej. Przynajmniej tak ostatnio usłyszałam. Nie, wcale nie o autostradach, zamieszkach w Święto Niepodległości, czy kryzysie w Grecji. O pogodzie! Patrzę za okno, i chcę mi się rzygać. Postanowiłam, że nie pójdę na żadne kompromisy. Nie będę sobie wmawiać, jak to w zimę jest fajnie, a minus dwadzieścia za oknem da się wytrzymać. (Może się i da, ale po jaką cholerę się tak męczyć?) Moje wakacje może są do dupy, bo nigdzie nie wyjeżdżam, ale przynajmniej temperatura utrzymuje się na jakimś przyzwoitym poziomie...ech, jakby tak się wynieść gdzieś na parę miesięcy...

I właśnie w tym miejscu moich interesujących( a niechby tylko ktoś ośmielił się zaprzeczyć) wynurzeń, przypomina mi się moja bajka z dzieciństwa. Co ma piernik do wiatraka, zapyta ktoś całkiem słusznie. A no ma, mąkę. A oprócz tego jeszcze parę innych rzeczy. Zatem wyjaśniam: moją ulubioną bajką była Calineczka. Pominę całą treść, mniej lub bardziej ciekawą. I tak najfajniejsze było zakończenie. Tytułowa bohaterka wsiada na jaskółkę, i razem z nią ucieka z zimnego kraju, do ciepłych krajów oczywiście. I tym mi właśnie przypadła do gustu. Czyli moje pragnienie emigracji zaczęło się już w wieku przedszkolnym.

Trochę lat upłynęło, a ja ciągle myślę o tych ptakach . Niestety, szybko uświadomiłam sobie, że na darmowy jaskółczy transport nie ma co liczyć. Trzeba będzie zacząć odkładać kasę. A takie, że użyję słowa "skubańce" sobie fruną za darmo. Z czystej zawiści postanowiłam sprawdzić, gdzie sobie takie ptaszki spalają piórka, kiedy my musimy marznąć. A zatem:
Kierunek Afryka: bocian, dymówka
Kierunek Azja: muchołówka
a tu kierunek dla krótkodystansowców: Europa Zach. i Płd. : szpak, skowronek.

Szczęściarze. No cóż, pozostaje mi identyfikować się z biednymi wróbelkami, i szukać ciepłego kąta na zimowe mrozy :(

_______________
POST SCRIPTUM

The Black Keys- Lonely Boy. Najlepiej obejrzeć z video. 

3 lis 2011

Wielkie Żarcie

Nie chcę mi się wstawiać śmieciowych postów. Powiem tylko ze ostatnio jestem bardzo zajęta, bo totalnie wzięłam się za siebie. Nareszcie zaczęłam regularnie uczyć się języka, chodzić na spacery, i co tam jeszcze trzeba było. I, nie wiadomo po raz który to już, przeszłam na dietę. Efekty? Mam cholerne zakwasy, motywacja powoli spada poniżej zera, i tak mi się nie chcę, że zaraz coś zjem. Jabłko by się zjadło. Ale nie, będę się trzymać, i niczego nie tknę, ani mi się waż! Hands off!
  
Jeeezu, ale pusto to brzmi. Ale jestem zbyt zmęczona żeby się teraz tym przejmować.
_______________
POST SCRIPTUM

Poszłabym na dyskotekę. Żeby się tak wytańczyć do białego rana. I nie obchodzi mnie jak kiczowato to brzmi.
Piosenka też będzie kiczowata. W ogóle zaczęłam słuchać ostatnio jakiegoś popu i techno. A to znak, że już najwyższy czas pójść na imprezę.
Znam tekst!
Danza Kuduro
  

25 paź 2011

Nie dla Mugoli #1- "After Dark" Haruki Murakamiego

Książki czytam, oj czytam bardzo intensywnie. Zaczęło się, kiedy miałam parę lat, i musiałam spędzić dwa bite miesiące nie ruszając się z domu. Taki był los chorowitka- rok w rok zapalenie płuc. W końcu ktoś się nade mną zlitował, i założył mi kartę w bibliotece. I zaczęło się- mania czytania. Mam tak do dzisiaj, chociaż czasu już nie tyle co kiedyś. Nie umiem wyobrazić sobie świata bez książek. Potrzebuję ich, bo potrzebuje alternatywnych światów, do których mogę uciec przed codziennością, problemami, i czym tam jeszcze potrzebuję.


After Dark

Noc to moja ulubiona pora dnia. Jakkolwiek by to nie brzmiało. W nocy wszystko jest inne- alkohol inaczej smakuje, muzyka inaczej brzmi. Uwielbiam słuchać nocą radia , i chodzić na spacery- a najlepiej robić obie rzeczy jednocześnie.  Czasami mam wrażenie, że wraz ostatnim promieniem słońca rzeczywistość zmienia się o 180 stopni. Ze swoich kryjówek wychodzą nocne kreatury, osobistości które budzą się do życia dopiero po dobranocce, a Ci, którzy za dnia kryją się za swoimi maskami, dopiero po ciemku odkrywają swoje prawdziwe, mroczne ja. 


Latem, kiedy było jeszcze ciepło, kładłam się na łóżku, i otwierałam okno tuż nad moją głową. Była noc, nikt mi nie przeszkadzał, a ja zamykałam oczy i wsłuchiwałam się w odgłosy miasta. Niektórzy mówią, że miasto zasypia nocą. Ja myślę, że wręcz przeciwnie, miasto w pewien sposób budzi się po zachodzie słońca. Gdzieś tam słychać motocykl prujący przez miasto. Zastanawiam się, kto na nim jedzie, gdzie zmierza- zasuwa do domu, a może na imprezę? Jest stąd, czy tylko przejazdem? Przestaje myśleć o tajemniczym motocykliście, bo moją uwagę skupia syrena karetki. No tak, wszyscy już śpią, a ktoś gdzieś tam, nie może, cierpi, umiera. Możliwe, że ból, który czuje, będzie ostatnim w jego życiu...Całkiem blisko słychać jakieś rozradowane towarzystwo, śmiejące się z jakiegoś żartu. Pewnie idą do klubu. Niekoniecznie na dyskotekę. Mam na myśli pub z długą drewnianą ladą, bilardem, i paroma stałymi bywalcami sączącymi to co zawsze. Mało takich miejsc, ale nie traćmy nadziei, kiedyś muszę w końcu znaleźć moje miejsce. Chciałabym być częścią tego drugiego, nocnego świata. Na razie nie da rady, i to nie tylko przez nadopiekuńczą matkę. Może kiedyś się uda...


Impas 

Książka Haruki Murakamiego wprowadza czytelnika w impas. Wszystko tkwi w miejscu, albo biegnie bardzo powoli- słońce już dawno zaszło, a do rana jeszcze tak daleko...I bardzo dobrze.  Po co się spieszyć. Czy nie byłoby wspaniale usiąść za barem, i  porozmawiać z nieznajomym  nad butelką czegoś dobrego. W tle jakaś muzyka, mógłby być jazz. Noc wprawia nas w swojego rodzaju otępienie, nostalgię, nie wiem jak jeszcze można to nazwać. Bo  nocy czas płynie inaczej, swoim własnym, niezbadanym rytmem, choć nie wiem czy można by było to zauważyć obserwując wskazówki zegara. 

Co jeszcze podobało mi się w książce? Niezwykła, świeża, i orientalna wręcz perspektywa, z jakiej autor pokazuje czytelnikowi swój wyimaginowany świat. To wszystko sprawia, że nie ma lepszej pory na czytanie tej książki, niż właśnie noc. Ja otwieram okno, puszczam sobie piosenki licznie wymieniane przez Murakamiego w tekście, i czytam, ale bardzo powoli. To nie jest książka, którą wręcz pożera się z zapartym tchem. Tą książką trzeba się delektować. I najlepiej robić to po zachodzie słońca. 
      

 

21 paź 2011

Uroczyście przysięgam że nie knuje nic niedobrego.

Szatanem jestem. Takim małym lucyferkiem. Nie tylko dlatego że zamiast siedzieć grzecznie na lekcji zerwałam się z dwóch pierwszych godzin, żeby między innymi napisać to właśnie.

Od czasu do czasu, zupełnie przypadkiem, i bez żadnych ukrytych intencji otwieram jakąś stronę internetową, niech to będzie dajmy na to blog. Przyglądam się jak strona jest zaprojektowana, myślę, myślę, aż w końcu dochodzę do wniosku że wygląda to całkiem nieźle. I to uruchamia lawinę: automatycznie zaczynam myśleć o wyglądzie własnego bloga. I tu kolejny wniosek: trzeba coś zmienić. I pal sześć że od ostatnich przeróbek minął nie więcej niż miesiąc, a ja obiecałam sobie nie tykać projektowania przez następne parę miesięcy. Ja muszę coś zmienić. Zacieram rączki, wydaję z siebie szatański chichot, i zaczynam kombinować. Może tło jakieś inne, może inny szablon... Tym razem powiedziałam sobie twarde i stanowcze nie. NIE! Będę trenować moją słabą silną wolę , i nie tknę niczego, nawet durnej stopki. 


Ostatni parę razy zabierałam się do notki z 12 października, ale nie podołałam. Może dlatego, że zamiast robić to co muszę, siedzę od dwóch tygodni na kompie i oglądam seriale. Nikitę konkretnie.(Takk, zawsze miałam słabość do filmów o szpiegach czy płatnych zabójcach. A wszystko zaczęło się niepozornie: od ''Odlotowych Agentek") Obejrzałam łącznie 26 odcinków po 41 minut każdy. Ave ja.  
Uwielbiam soundtracki do seriali. To musi być bardzo fajna praca, takie dobieranie piosenek. Ci od Nikity także się postarali.
Dwie piosenki, na punkcie których mam totalnego fioła, a których prawdopodobnie nigdy bym nie poznała, gdyby nie ten serial. 

No Easy Way- Digital Daggers




Keep the Streets Empty For Me- Fever Ray

 
 No dobra, jednak zmieniam ten szablon...

11 paź 2011

Kiedyś na pewno...


Z tym konkretnym tematem zamierzałam poczekać, do czasu aż będę miała wenę, będę w odpowiednim humorze, albo jak to jeszcze inaczej nazwać. Jest zbyt ważny, żeby zrobić to na odwal, po łebkach.  Czy to już odpowiedni czas? Nie wiem, ale nie mogę już dłużej z tym czekać.

Czytałam kiedyś książkę... Nic nadzwyczajnego, nawet dobrze treści nie pamiętam. Jak to sie jednak często dzieje w takich przypadkach, jeden cytat wrył mi sie w pamięć. Główna bohaterka głośno myślała o tym, że właściwie nie powinno się mówić "kiedyś". No bo właściwe kiedy będzie to kiedyś? Odpowiedź jest jedna : w większości przypadków  "kiedyś" nigdy nie przychodzi. I nigdy nie mów "na pewno". Skąd mogę wiedzieć co sie stanie jutro, za godzinę za rok? Nigdy nie możemy być pewni. Na pewno.
Czemu właściwie o tym mówię?  No cóż, to właśnie przychodzi mi na myśl, kiedy myślę o moim największym marzeniu. "Kiedyś na pewno".A moje największe marzenie? Nic nadzwyczajnego, dwa słowa. Nachylam sie konspiracyjnie, i szepcę: Nowy Jork.

City by the ocean
Czy można tęsknić za miejscem, w którym się nigdy nie było? Szczerze mówiąc, odpowiedz na to pytanie nic mnie nie obchodzi, bo w żadnym razie nie zmieni tego jak sie czuję. A czuje się różnie. 
Czasami życie kopie mnie w tyłek, a ja jeszcze głębiej zapadam sie w to bagno, jakim jest (od czasu do czasu)moje życie. Wtedy zapominam o wszystkich celach jakie sobie obrałam, i pozwalam sobie  wmówić, że i tak nic mi sie nie uda. Ale takie chwile nie trwają długo. Choć to cholernie trudne, biorę się w garść, i próbuje dalej. Nie mam innego wyjścia. Gdybym miała żyć z przeświadczeniem, że nic mi sie nie uda,równie dobrze od razu mogłabym strzelić sobie w łeb. 
Innymi razy jestem po prostu zazdrosna. Nieładne uczucie, wiem, ale co mam zrobić. Kiedy słyszę, że ktoś wyjechał Tam na wakacje, jest Tam na wymianie, lub po prostu Tam mieszka, zazdrość przeszywa mnie na skroś, prawie. W ostatniej chwili sie reflektuję. Czego ty im wszystkim właściwie zazdrościsz. Co z tego, jeżeli jednego dnia po prostu wygrałabyś w totka, spakowała sie i wyjechała stąd w pizdu? Nie o to w tym wszystkim chodzi. Rzecz w tym, żeby tego dokonać własnymi rękami. Udowodnić sobie, że nie ma znaczenia, jakie jest twoje życie, gdzie i w jakiej sytuacji je zaczynasz. Jeżeli czegoś chcesz, to o to walcz. I już. 
Przez większość czasu jednak po postu tęsknie za moim "Tam". Skręca mnie z bólu na samą myśl o tym co mogłabym w tej chwili Tam robić. Boli, jakbym zostawiła tam kogoś bliskiego, albo po prostu kiedyś tam mieszkała. Może w poprzednim życiu, czy co...


Moje "Tam", gdzie ono właściwie sie znajduje? No cóż, powiedzmy sobie jasno: marzę o wyjeździe do Stanów.  Kanada by sie nadała w ostateczności. Konkretniej? No cóż, napisałam "Nowy Jork", ale to nie do końca prawda. To tylko jedno jeden z moich punktów na mojej liście.  Tak na prawdę nie myślę o niczym bardziej konkretnie.  "Nowy Jork '' to tylko takie hasło, myśl przewodnia mojego marzenia.

American dream- are you kidding me?
Dobra, piszę prosto z serca o swoich marzeniach, ale ciągle zdaje sobie sprawę, jak to musi brzmieć z drugiej strony.
"Jeszcze jedna wariatka, która myśli że wyjedzie. Kosmopolitka jedna. I w ogóle co tak wszyscy do tych Stanów, bułkami grodzą czy co? Polska to piękny kraj, a Amerykanie to tępe półgłówki o białych ząbkach." Tak, to właśnie by było na tyle jeżeli chodzi o opinie, jakie często słyszę. Nie powiem że sie z nimi zgadzam, ale niektóre aspekty rozumiem. 
Czasami zastanawiam się nad swoimi marzeniami. Jak właściwie do tego doszło, dlaczego wybrałam ten konkretny kraj. Odpowiedź która mi się nasuwa, nie jest zbyt, hmmm, pozytywna- po prostu dałam sie złapać w sidła reklamy. Co ja tu będę dużo gadać- reklama to dźwignia handlu. Łatwo dać się nabrać na kupno czegoś, co jest ładnie opakowane. Boje się, że z tym krajem będzie jak z moim telefonem. Wybrałam najpopularniejszą markę, obudowa wyglądała ładnie, cena była konkurencyjna, do tego mnóstwo gadżetów. telefon okazał sie po prostu gównem. Chińskim, że nie wspomnę.
 Tym wszystkim, którzy wątpią w moja piątą klepkę, wyjaśniam: wierzę w american dream, ale tylko do pewnego stopnia. Kraj jak kraj. Kraina coca-colą płynąca? Może. Ludzie inni? Czemu nie. Więcej możliwości rozwoju? Jak najbardziej.  Ale nie dajmy sie zwariować. Tam też trzeba pracować na chleb.(Chleb, apropos, smakuje tam jak tektura podobno, ale whatever). Wiadomo co mam na mysli. Wszędzie trzeba ciężko pracować, aby wejść na szczyt, a w NYC szczególnie.

Ciekawe, czy w tym wszystkim nie brzmię czasem jak człowiek przegrany. Tak sie czasem czuję. zegar w mojej głowie ciągle tyka, czasu coraz mniej. Przyjdą studia, praca. Co jeżeli tu utknę?  Zamierzam trochę postudiować, w któreś wakacje pojechać na wyspy. Zaczepić sie gdzieś. Ukończyć jakieś studia tam. A potem? Kierunek: Apple.Big Apple.
A co jeżeli coś pójdzie źle? Najbardziej boje się, że wyrosnę z mojego marzenia. Któregoś dnia obudzę się, i nie będzie mi się chciało nigdzie emigrować. Zakorzenię sie i już.
Nie, nie będę tak myśleć. Positive thinking, that's the trick.Uda mi sie i już. Kiedyś na pewno....  

7 paź 2011

Głupim trzeba być...

Głodnym i głupim, jak mówił Steve Jobs, w swoim słynnym już przemówieniu. Głodnym wrażeń, i na tyle głupim, żeby przez całe życie być naiwnym, i niczym pięcioletnie dziecko ślepo wierzyć w to że będzie po prostu dobrze. Trudne to, zwłaszcza pod naciskiem innych, ale myślę że to jest właśnie klucz do sukcesu- dziecięca, niezachwiana wiara w cuda. Czego i sobie życzę.

Mr Jobs to tylko jedna z niewielu osób, które stały się jeszcze bardziej znane po śmierci. I tak już każdy się o nim rozpisuje, więc ja dam spokój jego biografii. A jego przemówienia nie będę na razie oglądać. Zastawie je sobie na naprawdę ciężkie chwile. Inaczej słowa które wypowiedział tamtego dnia stałyby się tylko jednym z wielu frazesów na temat tego jak żyć, które co jakiś czas słyszymy w telewizji, radiu. kościele i gdzie tam jeszcze kto chce. 

Zastanawia mnie co innego. Dlaczego musiał umrzeć? Dlaczego akurat teraz? Paradoksalnie, myślę że nowotwór tylko go wzmocnił. Co Ten Ktoś U Góry chciał nam powiedzieć przez historię tego człowieka? I kim on właściwie był- facetem, któremu po prostu się poszczęściło, wizjonerem, charyzmatycznym mówcą a może sypiącym z rękawa frazesami  przedsiębiorcą....

Nigdy nie dowiem się jaki był na prawdę. Ale tak czy inaczej postanawiam skorzystać z jego rad, i wprowadzić jedną z jego pięknych historyjek w życie. (Mówię to trochę z sarkazmem) Jak to miało być? Aha, stań przed lustrem, i zastanów się co dzisiaj robiłeś.  A potem pomyśl czy to właśnie chciałbyś zrobić, gdyby to był twój ostatni dzień życia? No cóż Panie Jobs....odpowiedź brzmi nie. Zycie ucieka mi między palcami. I jest mi z tym źle. Wiec co zrobić? Posłuchać Pana, czy nie? Ile ludzi ma nadzieje, że posłuchają głosu serca, spełnią swe marzenia, i życie będzie cudowne. Potem coś nie wychodzi, i całe ich życie zaczyna być do dupy. Ciężko jest myśleć tak górnolotnie, kiedy trzeba martwic się zapłaceniem rachunków bo coś tam  odetną. Cytat z jednego z forów internetowych:"na jednego zwycięzce przypada wielu przegranych" ...

A ja jednak mu wierzę. Może dlatego, ze jeszcze nie do końca wyrosłam z tej dziecięcej naiwności. Uwierzę we wszystko co powiedział, i dam się wciągnąć w jeszcze jedno złudzenie- w świat, gdzie wszystkie twoje marzenia mogą się spełnić, jeśli tylko podążasz za głosem serca. 
 

2 paź 2011

Indian summer

Właśnie wróciłam do domu. Zajadam się pysznym (tak, wiem, skromność podobno jest cnotą)plackiem malinowym własnej roboty. Ale pachnie...ale po kolei. Postanowiłam wyjechać na weekend za miasto. Szczerze mówiąc, gdyby to tylko ode mnie zależało, najchętniej zostałabym w mieście i spała cały dzień, no z krótkimi przerwami na oglądanie telewizji. Innymi słowy, miałam nadzieję na dwudniowe totalne wylenienie. A tu niestety nie...nie było tak źle z drugiej strony.

Ktoś mnie kiedyś zapytał, którą porę roku lubię najbardziej. Nie pamiętam co wtedy odpowiedziałam, teraz wiem na pewno, że nie mam nic przeciwko początku jesieni. Niedaleko domu mojej babci, w którym byłam, jest duży sad, a zaraz za nim rozciąga się las. Zazwyczaj wstajemy z tatą wcześnie rano, bierzemy trójkę moich kochanych sierściuchów do towarzystwa, i idziemy na spacer . Sad jest dość zaniedbany- nikt już nie kosi trawy, która teraz sięga nieco za kolana. Tak, to zdecydowanie październik- myślę sobie, dzwoniąc zębami do taktu. Jabłonie za to nie przejmują się porą roku- ich liście są nadal w soczystym kolorze zieleni. Dokładnie takie jakie były latem. Słońce wstało niedawno- ciągle jeszcze nie wyłoniło się zza horyzontu. Ja jednak nie patrzę w niebo, ale na ziemię. W regularnych odstępach, między drzewami ,pająki utkały swoje pajęczyny. Na każdej z nich masa kropelek odbijających światło. Po prostu mój prywatny raj.

Po południu nie ma już śladu po porannych przymrozkach- słońce praży, sierściuchy wygrzewają się na słońcu, a ja latam w szortach. Takie małe deja vu - jakbym cofnęła sie o te 2 miesiące wstecz.

Zachody słońca za miastem- bo tam można je bardziej docenić. Nie ma żadnych bloków na horyzoncie, żadnych świateł, żadnych buczących samochodów. Brakowało mi cykających świerszczy, ale je też trzeba zrozumieć-urlop sie należy po tych letnich miesiącach w pracy. . Innymi słowy, tylko ty i przyroda. Po prawej piękny widok na łąki i lasy sięgające hen, sama nie wiem jak daleko. A nad nimi różowy zachód słońca. Po lewej, nad lasem, niebo ciągle niebieskie, a na nim zamglony sierp księżyca. 

Obawiam się, że to była jedna z ostatnich bezchmurnych nocy. Na niebie gwiazd od zawalenia, żadnych komarów i temperatura całkiem znośna. Pięknie było. Tu, w mieście, nawet nie chce mi się zadzierać głowy do góry. Pewnie wpadłabym na jakiegoś sąsiada, który wraca do do domu z weekendu, niepomny że ktoś może stać metr przed nim, nie ruszać się i wgapiać w ziemski sufit. A nawet jeśli uniknęłabym kolizji, z obserwacji i tak nic by nie wyszło. Udałoby mi się zobaczyć co najwyżej światło miejskiej latarni.
***
Szkoda że żadnych zdjęć nie ma. Najpierw musiałabym sobie kupić porządny aparat. A potem nauczyć sie z niego korzystać.
_______________
POST SCRIPTUM
Nuciłam to cały weekend:
Vocabularzyk: 
indian summer- babie lato 

21 wrz 2011

Rodzynki w cieście.

Zaskoczono mnie dzisiaj- na szczęście bardzo pozytywnie. Ja tu sobie siedzę przy książkach, gdy nagle zostaję wręcz wyrwana z ponurej rzeczywistości funkcji liniowych, i wciągnięta do wymiaru alternatywnego. Po prostu, moją uwagę przykuwa radio, nastawione na moja ulubiona stację- Trójkę oczywiście. I co robię? Okazuje matematyce szczyt ignorancji, i odpowiadam na radiowe zaproszenie. Właśnie emitują reportaż. To jedna z moich ulubionych audycji- może dlatego że zawsze wybierają szalenie ciekawe, a jednak trochę niszowe tematy. 

Początek przegapiłam, wiec na początku wsłuchuję się, próbując wybadać o co w tym chodzi. Starsza pani-  wydedukowałam - opowiada jak zaczęła się jej przygoda z autografami. Pierwszy list z prośbą o podpis wysłała na prośbę córki. Adresat- Pankracy (z jakiejś bajki podobno, ale chyba nie mojej) niestety nie odpisał. Pomimo niepowodzenia, bohaterka  reportażu nie podała się, co okazało się całkiem słusznym posunięciem.

Wkrótce została szczęśliwą posiadaczką parafek miedzy innymi: Marleny Dietrich, Ks.Jana Twardowskiego czy nawet Jana Pawła II, a jej przygoda trwa do dzisiaj. W tym momencie mózg zarzucił mnie masą stereotypów. Większość z nich (jeśli nie wszystkie ) są niesłuszne, ale jednak pomyślałam że: 
  • pierwsze primo, ta Pani jest pewnie jakąś bogatą kobietą, zna wiele wpływowych osób, i siedzi na pieniądzach, no bo kto, przy zdrowych zmysłach, uzyskałby autografy od tylu znanych osób, i to jeszcze z zagranicy. Przecież to były czasy PRL-u. Co prawda, urodziłam się w wolnej Polsce, ale śmiem podejrzewać, że nawet z listami wysyłanymi za granice nie było tak łatwo.

  • po drugie, to jak to możliwe, że kobieta z małego miasteczka ( całkiem niedaleko ode mnie, swoją drogą; nawet tam kiedyś byłam) prowadzi tak interesujące życie. Po prostu zabito mi kołka, i już. Nie mam żadnej riposty.

Dopiero po jakimś czasie, przemyślawszy trochę całą sytuację, i własna na nią reakcję, doszłam do wniosku, że:

  • pierwsze primo, czasy, w jakich ta Pani pisała listy do gwiazd, prosząc o autografy, tak naprawdę znacznie ułatwiały całe przedsięwzięcie. Nie wiem na pewno, bo nigdy się tym nie zajmowałam, ale teraz nie jest tak łatwo uzyskać autograf od gwiazdy. Może jestem w błędzie, a może po prostu pesymistką, ale nie liczyłabym na żaden odzew ze strony ważnych osobistości. No chyba, że e-mailem, napisanym przez jakiegoś pomocnika specjalnie do tego celu zatrudnionego. Ewentualnie seryjne wysyłane reprodukcje zdjęć z podpisami; ale nigdy, przenigdy osobisty list z dedykacją. Po prostu mamy inne czasy.

  • po drugie, nasza bohaterka (choć przecież nie mogę wiedzieć na pewno) jest zwykłą kobietą, bez żadnych szczególnych wpływów, ale- to trzeba przyznać- ze szczególnym hobby. Bardzo trudno było mi uwierzyć, że są takie osoby, które wcale nie muszą szczęścia i fortuny, a jednak mają to coś. No nie, teraz to wyszłam na jakiegoś socjopatę, który w tym durnym łebku ubzdurał sobie, ze ludzie z prowincji są gorsi. A przecież sama żyję niemal na wsi. Niby wiem, iż ludzi wyjątkowych można znaleźć wszędzie- niezależnie od statusu społecznego i miejsca zamieszkania. Ale właśnie dlatego, że obracam się pośród zwykłych ludzi, wiem jak trudno jest znaleźć takiego rodzynka, który wybije się z tłumu. Sami pijacy, ciężko pracujący za marne pieniądze, bezrobotni; albo dorobkiewicze, chwalący się fura i komórą- oni tez są nudni. Ot, szara polska rzeczywistość.
Podsumowując moje wywody, doszłam do wniosku ze ludzie z duszą, takie "rodzynki", jednak istnieją- czasami bardzo blisko nas, nawet na odludziach. Tworzą alternatywną rzeczywistość, inny świat, do którego nie tak łatwo znaleźć klucz. "Rodzynki" dobrze się chowają, ale gdzieś tam jednak są. Trzeba tylko dobrze poszukać.

19 wrz 2011

"I will try to fix you..."

Czasami myślę sobie, że najlepiej by było dzielić ludzi tylko na dwie grupy: Ci źli i ci dobrzy. Żadni tam po środku. Tak by było najprościej- nikt by się nie zastanawiał czy można komuś zaufać czy nie, czy pod codzienną maską, i fałszywie usłużną miną nie czai się  ktoś zły. Albo jesteś aniołkiem, albo diabłem. I nie ma odwrotu.

Tak, to by naprawdę wiele ułatwiło. A tak? Co mają zrobić matki z dziećmi, kiedy ojciec wraca pijany do domu? Teraz się zatacza, i jest tylko powodem do wstydu, ale przecież to ciągle ich tata. Ten sam, który jeszcze niedawno sprezentował im nowy telefon, zabrał na mecz i pomógł w lekcjach. Ten sam, który pomimo gróźb i próśb matki i tak przyjdzie jutro pijany. I co w takiej sytuacji- kochać czy nie kochać?

Albo zdradzane żony. Co mają zrobić, gdy mąż potulnie wraca do domu, i wręcza "ukochanej " kobiecie bukiet czerwonych róż. Bukiet niczego sobie. Szkoda tylko, ze facet i tak wróci do kochanki. Prędzej czy później, ale wróci. A żona nadal chce się łudzić,że wszystko będzie dobrze. Co powinna zrobić? Kochać, czy nie kochać, pytam się? 

_______________
POST SCRIPTUM
"And I will try to fix you..." Coldplay

16 wrz 2011

Uwielbiam zaczarowane piosenki. Ich magia polega na tym, że każda przypomina mi o jakimś szczególnym momencie mojego życia. Zwykle nie zwracam uwagę na ich rodzaj, czy przekaz, chyba że słowa w jakiś sposób łączą się z danym wspomnieniem.To wyjątkowe uczucie, kiedy potem słyszę coś w radiu, i odbywam swoją małą podróż w czasie. I nagle wszystko wraca- zapach trawy w wakacje cztery lata temu, wieczorne zimowe spacery ubiegłej zimy, kiedy śnieg chrzęścił pod stopami, minione lato i ciepłe wieczory spędzane słuchając LP3. Zdarzają się też melodie kojarzące się z mniej szczęśliwymi chwilami- na przykład do dzisiaj pamiętam smutną balladę, przy której dowiedziałam się że ktoś mi bliski odszedł.


Jak rzucić urok?No cóż, wypadałoby po prostu jak najczęściej słuchać muzyki. Co swoją drogą nie jest dla mnie takie trudne- nic nie daje takiego kopa jak ulubiona piosenka.

_______________
POST SCRIPTUM
Piosenka, dzięki której nigdy nie zapomnę tego lata:
Red box- Hurricane

15 wrz 2011

Ciepło, ciepło, gorąco

Uwaga, szukam szczęścia! I chyba na razie znalazłam. Żadne tam wielkie hece. Zresztą, uważam, ze kiedy człowiekowi przydarza się coś wspaniałego, to rzadko jest po prostu szczęśliwy.Co najwyżej podekscytowany, zaskoczony, zestresowany, wystraszony, zadowolony...przynajmniej w moim przypadku. Jestem szczęśliwa, bo usłyszałam piosenkę, z którą mam tak wiele dobrych wspomnień, bo ktoś niepostrzeżenie się do mnie uśmiechnął. Bo coś, co miało być trudne, okazało się do zniesienia. I tego się będę trzymać, do jasnej cholery!
_______________
POST SCRIPTUM
Przesyłam pozytywne fluidy:

12 wrz 2011

Twin Towers ciągle żywe

Chyba muszę się zreflektować. W moim poście, pierwszym na tym blogu zresztą, napisałam iż prawdopodobnie nikt nie będzie pamiętał o pomniku poświęconym ofiarom WTC. Pomniku, który tak nawiasem stoi w moim mieście. Z dumą donoszę że jednak nie zapomnieliśmy. Urząd miasta zorganizował uroczystość w minioną niedzielę. Niestety, nie mogłam być. W ramach zadośćuczynienia pójdę pod pomnik na spacer. Podobno tak samo jak 10 lat temu stoją tam znicze z imionami ofiar...

Ale nawet lokalny zryw w moim mieście nie może się równać uroczystością w NYC. No cóż, oglądałam co prawda tylko migawki, ale to wystarczyło żeby uderzył mnie patetyczny, i trochę sztuczny ton szanownego pana prezydenta Barracka, kiedy recytował wiersz na Ground Zero. No cóż, panie prezydencie, nie musi się pan tak nadymać. Nienawidzę tego tonu oficjalnych przemówień. W taki sposób może pan przemawiać na wiecu swojej partii czy jeszcze gdzieś. Przed ludźmi, którzy tyle wycierpieli, nie trzeba tak się wysilać. Wystarczy tylko( albo aż) mówić od serca. 

7 wrz 2011

"Każdego ranka, po przebudzeniu, otrzymujemy kredyt w wysokości osiemdziesięciu sześciu tysięcy czterystu sekund życia na każdy dzień.Kiedy wieczorem kładziemy się spać, niewykorzystana reszta sekund nie przejdzie na drugi dzień, to czego nie przeżyliśmy w ciągu dnia jest na zawsze stracone, pochłonięte przez wczoraj. Każdego ranka rozpoczyna się ta sama magia, znowu otrzymujemy taką samą liczbę sekund życia i wszyscy zaczynamy grać w nieodwracalną grę:- bank może zamknąć nam konto w najbardziej nieoczekiwanym momencie, bez żadnego ostrzeżenia- w każdej chwili może zatrzymać nasze życie"- Marc Levy.

O śmierci nikt nie chce rozmawiać. Ale każdy gdzieś z tyłu głowy ma perspektywę końca. Ostatnio myślę o tym coraz częściej- może przez nagłą śmierć Pauliny. Zdaję sobie sprawę, że mogę wyjść z domu i już nie wrócić. Wpadnę pod samochód, dostanę ataku serca...zdarza się. Inna sprawa, że moje życie byłoby bez sensu- no bo co mi się udało zrobić? dokonałam czegoś nadzwyczajnego? Prawda jest taka, ze przez te 17 lat głównie egzystuję. Choć biorąc pod uwagę, ile osób nie dożywa mojego wieku, i za tą "tylko egzystencję" jestem wdzięczna.

Dobra, więc wiem że kiedyś umrę. Więc, to chyba logiczne, że powinnam się cieszyć życiem. I w tym tkwi problem : bo ja ni cholery nie potrafię. Zdaje sobie sprawę, że osiągnęłam swoje małe cele. Mam rzeczy, o jakich marzyłam jeszcze jakiś czas temu. I co? I nic. Zamiast to docenić, ja przejmuje się problemami. Nie jakieś wielkie problemy, raczej takie małe, błahostki. A i tak kiedy pomyśle o tym, co mam dzisiaj zrobić, stres mnie paraliżuje. Boję się że nie dam rady, że kogoś zawiodę. No cóż, chyba pora z tym skończyć. Nie wiem jak, ale zamierzam docenić te małe sprawy w moim życiu, takie szczegóły, które wydaja się nieistotne. Bo szczęście to tylko chwile...

_______________
POST SCRIPTUM
Chyba najlepszy teledysk, jaki kiedykolwiek oglądałam. I jak pasuje do tematu dzisiejszego posta...
Nickelback- Savin' me
You Tube




4 wrz 2011

...

Wczoraj wieczorem chciało mi się płakać. Dzisiaj nadal jestem w szoku. Na blog Pauliny pierwszy raz weszłam gdzieś w kwietniu. Paulina miała rzadka odmianę raka. Zaimponowała mi pogodą ducha, jaką trudno było by znaleźć u niektórych zdrowych, i wydawałoby się szczęśliwych ludzi. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po wakacyjnej przerwie odwiedziłam Jej stronę. Paulina Pruska zmarła 31 sierpnia w wieku lat 25. A przecież wszystko miało być dobrze...

3 wrz 2011

Lustereczko, powiedz przecie...

Gdzie jest najpiękniej na świecie? Czy coś w tym stylu. Od dawna nosiłam się z zamiarem zagłosowania na nasze Mazury w plebiscycie New7Wonders. Swoją drogą, wybrać siedem z pośród bodajże dwudziestu ośmiu to nie lada wyczyn. Postanowiłam podejść do sprawy poważnie i dowiedzieć się co nieco o każdym "kandydacie". Przy okazji na mojej liście "Wycieczek O Których Marzę, Al I Tak Nie Uda Mi Się Na Nie Pojechać" pojawiło się sporo nowych pozycji.W końcu wybrałam moich faworytów. Ale łatwo nie było. Nawet teraz nie jestem do końca pewna. Moim zdaniem nie wszyscy mieli równe szanse- w końcu nie nad każdym filmikiem z Youtube pracowali specjaliści. (Aż się ciśnie na usta "amerykańscy specjaliści", ale nie, nie będę nikogo dyskryminować). Na przykład przydałoby się trochę reklamy Mazurom, a może i (brzmi to trochę snobistycznie, wiem)  zmiany wizerunku. I gdzie się podział mój patriotyzm? Prawda jest taka, że nigdy na Mazurach nie byłam, dzięki temu jednak łatwiej mi się wczuć w rolę obcokrajowca. To, co zobaczyłam w Internecie, jakoś mnie nie przekonało. Chwilami nawet zastanawiałam się, czy nie wybrać jakiegoś innego obiektu. W końcu jednak spełniłam swój obywatelski obowiązek- przynajmniej mam czyste sumienie:)

Tu można zagłosowaćhttp://www.new7wonders.com/

Moje typy, w kolejności zupełnie przypadkowej:

  • Angel Falls, Wenezuela
  • Jeita Grotto, Lebanon
  • Cliffs of Moher, Ireland
  • Masurian Lake District, Poland
  • Grand Canyon, USA
  • Milford Sound, New Zealand
  • Iguazu Falls, Argentina, Brasil 

1 wrz 2011

Wieże których nie ma.

Mała dziewczynka bawi się lalkami. Siedzi na podłodze, i cicho mruczy pod nosem, prowadząc niby-rozmowę z  dwoma niczego nie świadomymi kawałkami plastiku. Gdzieś w tle chodzi telewizor, kobieta w eleganckim stroju stanowczym i chłodnym głosem, bez zająknięcia referuje ostanie wiadomości. Równocześnie widać migawki z jakiegoś miejsca. To chyba miasto, bo oczom dziewczynki ukazują się wysokie budynki, całe z błyszczącego szkła i metalu. Nagle obraz zmienia się, to co z początku wyglądało idyllicznie, nagle staję się horrorem. Film jest niskiej jakości, wszystko niewyraźne i trzęsie się, jakby ktoś kręcił go, bardzo szybko biegnąc. Słychać rozpaczliwe krzyki, piski podszyte strachem i zdziwieniem. Ujęcie zmienia się, pokazując panoramę miasta z wszechobecnymi czarnymi wieżami. Jedna z nich przesłonięta jest szarym dymem, który wydobywa się z boku budowli. Mała dziewczynka ogląda wiadomości jeszcze przez chwilę, a potem z powrotem zajmuje się swoimi lalkami. Z powrotem się uśmiecha. Nie widzi, jak szary, błyszczący kolos drży w posadach, a potem upada jak domek z kart, zabierając ze sobą tysiące istnień.

Dziesięć lat temu byłam tylko dzieckiem. Wystarczająco dużym, żeby zrozumieć że dużo ludzi zginęło, i że takie ataki nie dzieją się często; ale zbyt małym żeby poczuć empatię. A teraz? No cóż, prawda jest taka, że bardzo ciężko jest mi zrozumieć co tak naprawdę czuli nowojorczycy tamtego dnia, a może nawet wiele dni po ataku. Takie czasy...Patrzę w telewizor, i zagryzając kanapkę słucham, jak ktoś umarł tu, a ktoś tam. Nie, nie jestem przecież taka straszna. Staram się wczuć w rolę kogoś, kto stracił rodzinę w bombardowaniu, ale nic z tego. Nie potrafię. Po cichu wstydzę się dalej, bo czuję, że choć wszyscy których znam zareagowali by podobnie, to wcale mnie to nie usprawiedliwia.

Mój punkt widzenia zmienił się, kiedy przeczytałam książkę autorstwa Kamili Sławińskiej- przewodnik niepraktyczny po Nowym Jorku. W ciekawy, a jednocześnie realistyczny sposób autorka opisuje wrażenia z tego pamiętnego dnia, kiedy to Miasto zmieniło się, aby już nigdy nie być takie jak przedtem. Pisze między innymi o dziesiątkach karetek, które wyjeżdżały ze szpitali, ale nigdy nie wracały z rannymi. Podkreśla, że istotne dla zrozumienia sytuacji jest fakt, iż Bliźniacze Wieże były widoczne z wielu miejsc w mieście, więc wiele osób mogło zobaczyć atak. I że prawie każdy na Manhattanie miał bliskiego, kolegę, sąsiada lub kolegę kolegi który pracował w WTC. Każdy więc czuł się w bardzo mocny sposób dotknięty katastrofą.

Z przed dziesięciu lat pamiętam jeszcze, że jakiś czas po katastrofie w mieście ustawiono pomnik. Monument stanął gdzieś poza centrum, w miejscu raczej rzadko odwiedzanym. Każdy miał przy sobie świeczkę, do której przylepialiśmy nazwiska ofiar. Nie pamiętam kogo miałam. Dzisiaj pewnie zainteresowałabym się tą osobą, jego rodziną. A tak..świeczki postały jakieś dwa tygodnie, a potem ktoś je posprzątał. Tylko pomnik nadal stoi.. Ciekawe tylko, kto o nim pamięta.