11 paź 2011

Kiedyś na pewno...


Z tym konkretnym tematem zamierzałam poczekać, do czasu aż będę miała wenę, będę w odpowiednim humorze, albo jak to jeszcze inaczej nazwać. Jest zbyt ważny, żeby zrobić to na odwal, po łebkach.  Czy to już odpowiedni czas? Nie wiem, ale nie mogę już dłużej z tym czekać.

Czytałam kiedyś książkę... Nic nadzwyczajnego, nawet dobrze treści nie pamiętam. Jak to sie jednak często dzieje w takich przypadkach, jeden cytat wrył mi sie w pamięć. Główna bohaterka głośno myślała o tym, że właściwie nie powinno się mówić "kiedyś". No bo właściwe kiedy będzie to kiedyś? Odpowiedź jest jedna : w większości przypadków  "kiedyś" nigdy nie przychodzi. I nigdy nie mów "na pewno". Skąd mogę wiedzieć co sie stanie jutro, za godzinę za rok? Nigdy nie możemy być pewni. Na pewno.
Czemu właściwie o tym mówię?  No cóż, to właśnie przychodzi mi na myśl, kiedy myślę o moim największym marzeniu. "Kiedyś na pewno".A moje największe marzenie? Nic nadzwyczajnego, dwa słowa. Nachylam sie konspiracyjnie, i szepcę: Nowy Jork.

City by the ocean
Czy można tęsknić za miejscem, w którym się nigdy nie było? Szczerze mówiąc, odpowiedz na to pytanie nic mnie nie obchodzi, bo w żadnym razie nie zmieni tego jak sie czuję. A czuje się różnie. 
Czasami życie kopie mnie w tyłek, a ja jeszcze głębiej zapadam sie w to bagno, jakim jest (od czasu do czasu)moje życie. Wtedy zapominam o wszystkich celach jakie sobie obrałam, i pozwalam sobie  wmówić, że i tak nic mi sie nie uda. Ale takie chwile nie trwają długo. Choć to cholernie trudne, biorę się w garść, i próbuje dalej. Nie mam innego wyjścia. Gdybym miała żyć z przeświadczeniem, że nic mi sie nie uda,równie dobrze od razu mogłabym strzelić sobie w łeb. 
Innymi razy jestem po prostu zazdrosna. Nieładne uczucie, wiem, ale co mam zrobić. Kiedy słyszę, że ktoś wyjechał Tam na wakacje, jest Tam na wymianie, lub po prostu Tam mieszka, zazdrość przeszywa mnie na skroś, prawie. W ostatniej chwili sie reflektuję. Czego ty im wszystkim właściwie zazdrościsz. Co z tego, jeżeli jednego dnia po prostu wygrałabyś w totka, spakowała sie i wyjechała stąd w pizdu? Nie o to w tym wszystkim chodzi. Rzecz w tym, żeby tego dokonać własnymi rękami. Udowodnić sobie, że nie ma znaczenia, jakie jest twoje życie, gdzie i w jakiej sytuacji je zaczynasz. Jeżeli czegoś chcesz, to o to walcz. I już. 
Przez większość czasu jednak po postu tęsknie za moim "Tam". Skręca mnie z bólu na samą myśl o tym co mogłabym w tej chwili Tam robić. Boli, jakbym zostawiła tam kogoś bliskiego, albo po prostu kiedyś tam mieszkała. Może w poprzednim życiu, czy co...


Moje "Tam", gdzie ono właściwie sie znajduje? No cóż, powiedzmy sobie jasno: marzę o wyjeździe do Stanów.  Kanada by sie nadała w ostateczności. Konkretniej? No cóż, napisałam "Nowy Jork", ale to nie do końca prawda. To tylko jedno jeden z moich punktów na mojej liście.  Tak na prawdę nie myślę o niczym bardziej konkretnie.  "Nowy Jork '' to tylko takie hasło, myśl przewodnia mojego marzenia.

American dream- are you kidding me?
Dobra, piszę prosto z serca o swoich marzeniach, ale ciągle zdaje sobie sprawę, jak to musi brzmieć z drugiej strony.
"Jeszcze jedna wariatka, która myśli że wyjedzie. Kosmopolitka jedna. I w ogóle co tak wszyscy do tych Stanów, bułkami grodzą czy co? Polska to piękny kraj, a Amerykanie to tępe półgłówki o białych ząbkach." Tak, to właśnie by było na tyle jeżeli chodzi o opinie, jakie często słyszę. Nie powiem że sie z nimi zgadzam, ale niektóre aspekty rozumiem. 
Czasami zastanawiam się nad swoimi marzeniami. Jak właściwie do tego doszło, dlaczego wybrałam ten konkretny kraj. Odpowiedź która mi się nasuwa, nie jest zbyt, hmmm, pozytywna- po prostu dałam sie złapać w sidła reklamy. Co ja tu będę dużo gadać- reklama to dźwignia handlu. Łatwo dać się nabrać na kupno czegoś, co jest ładnie opakowane. Boje się, że z tym krajem będzie jak z moim telefonem. Wybrałam najpopularniejszą markę, obudowa wyglądała ładnie, cena była konkurencyjna, do tego mnóstwo gadżetów. telefon okazał sie po prostu gównem. Chińskim, że nie wspomnę.
 Tym wszystkim, którzy wątpią w moja piątą klepkę, wyjaśniam: wierzę w american dream, ale tylko do pewnego stopnia. Kraj jak kraj. Kraina coca-colą płynąca? Może. Ludzie inni? Czemu nie. Więcej możliwości rozwoju? Jak najbardziej.  Ale nie dajmy sie zwariować. Tam też trzeba pracować na chleb.(Chleb, apropos, smakuje tam jak tektura podobno, ale whatever). Wiadomo co mam na mysli. Wszędzie trzeba ciężko pracować, aby wejść na szczyt, a w NYC szczególnie.

Ciekawe, czy w tym wszystkim nie brzmię czasem jak człowiek przegrany. Tak sie czasem czuję. zegar w mojej głowie ciągle tyka, czasu coraz mniej. Przyjdą studia, praca. Co jeżeli tu utknę?  Zamierzam trochę postudiować, w któreś wakacje pojechać na wyspy. Zaczepić sie gdzieś. Ukończyć jakieś studia tam. A potem? Kierunek: Apple.Big Apple.
A co jeżeli coś pójdzie źle? Najbardziej boje się, że wyrosnę z mojego marzenia. Któregoś dnia obudzę się, i nie będzie mi się chciało nigdzie emigrować. Zakorzenię sie i już.
Nie, nie będę tak myśleć. Positive thinking, that's the trick.Uda mi sie i już. Kiedyś na pewno....  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skargi i zażalenia, ewentualnie pochwały i wskazówki- piszcie co chcecie, papier przyjmie wszystko.(Spamu nicht!!!) Za każdy komentarz uprzejmie dziękuję :)